grubyzwierz

   STRONA GŁÓWNA

   TEAM ZACHÓD

   ZŁÓW I WYPUŚĆ

   RELACJE Z WYPRAW

  RYBY DRAPIEŻNE

  KARPIOWANIE

  POD LODEM

   FILMY

   GALERIA

   ŁOWISKA

   GRY

   KUCHNIA

 

Morskie trocie 2015

STRONA GŁÓWNA => RELACJE Z WYPRAW

czytano

4265

razy

MORSKIE TROCIE - WYPRAWA JEDNEJ RYBY

Zastanawiałem Się co nas gna co roku w kwietniu do Danii. Tego płaskiego w sumie kraju, gdzie drzew jest jak na lekarstwo. Aż nagle na Święta Wielkanocne, które akurat były tego roku wcześniej ogłosili, że Dania jest najszczęśliwszym krajem na świecie. Tak to było to. Składało się na ten tytuł wiele czynników. Takich czy innych - pasujących doskonale.


Kiedy już w Polsce wytypujemy miejscówkę, ustalimy termin, porobimy pierwsze wpłaty. Kiedy zaczynamy się zbierać po okolicy w samochód. Nikt nie narzeka na całonocną podróż. Panuje w powietrzu jakaś radość, możliwość odcięcia się od tej naszej takiej czy innej rzeczywistości. Każdy oczyma wyobraźni jest już tam nad wodą. Siedzi na kamieniu wyłaniającym się z morza, słucha szumu fal, krzyku mew przeplatających się z świergotem unoszących się skowronków. Bażantów pomykających między trawami i tego czystego morza - jakże innego niż u nas Bałtyku.


Tak było i tym razem. Zdecydowaliśmy się jechać w miejsce, w którym byliśmy już parę razy. Gdzie nie jeżdżąc daleko można było łowić pod domem. Leniwie, bez namysłu wędrować wśród kamieni i porastających dno wodorostów. Przemierzać odcinki podziwiając czystość wody oraz pląsające niedaleko morświny.


Graty do samochodu i powoli jeden po drugim zapełniliśmy bagażnik, wnętrze i skrzynię dachową na wędki. Autostrada pognała nas aż w głąb Niemiec - do promu, gdzie nad ranem wysiedliśmy z niego już na jednej z wysp. Tam godzinna przejażdżka i drugim promem zameldowaliśmy się na "Naszej" wyspie. Szybki wypad do sklepu wędkarskiego - już tradycyjnie do tego samego - by kupić zezwolenia i dowiedzieć się co słychać w "światku". Ponoć nic nigdzie nie brało. Z lekkim niedowierzaniem udaliśmy się do portu, gdyż w któryś piękny dzień zamierzaliśmy wynająć łódkę i wypłynąć na dorsze. Wszystko było już obczajone. Droga powiodła nas do małego malowniczego miasteczka, gdzie mieściła się firma wynajmująca domki. Tam czekając na klucze odwiedziliśmy parę sklepów zaopatrując się w podstawowe artykuły a zwłaszcza ulubiony przez nas chleb z ziarnami.


Jadąc na miejscówkę uśmiech nie schodził nikomu z oblicza. Te skandynawskie drobne domki z poutykanymi między nimi motorówkami. Pasące się gdzie nie gdzie konie i skrzynki pod domkami, w których stały ładnie zapakowane na sprzedaż konfitury - tak - wydawało się, że jesteśmy jak by u siebie.
Kręta droga mijała szybko. Jeszcze ostatnia prosta, skręt w "Nasze" miejsce i jesteśmy.
Ten sam porcik, ten sam parking przy nim i jakiś "muszkarz" wędrujący w stronę wody - pewnie Niemiec - spowodowały, że już chcieliśmy też tam iść. Myślami wykonywaliśmy pierwsze rzuty, pierwsze rybki odprowadzały nasze przynęty. Ech.


Podjechaliśmy pod domek. Były jakieś małe komplikacje, ale po niedługim czasie wnosiliśmy graty do środka. Każdy zajmował swój kąt do spania, swoją półkę w lodówce. Szybko, Szybko, powitalny drink i dawaj zakładać neopreny. Czekaliśmy na to rok cały. Już szliśmy, a właściwie tempem Roberta Korzeniowskiego szybko przemieszczaliśmy się nad wodę. Padały pierwsze plany - ja tu , a ja tu - każdy już wiedział gdzie. Woda piękna. Czysta jak kryształ - przywitała nas lekkim falowaniem. Idealnie.
W zasadzie tutaj można by było zakończyć, albo i zacząć.


Po półgodzinnym biczowaniu wody- Nasz Radek, Teamowy Banio, któremu los dał na drugie imię Pudzian, kierowca wyprawowego czerwonego bombowca, znany w całej Polsce miejski spinningista - zapina rybkę, która wygina kij aż po rękojeść. Zaczyna się hol przez duże H.


Na długiej żyłce rybka robi dosłownie co chce. To daje się podciągać by zaraz odjechać z powrotem, albo jeszcze dalej. Jeździ to w lewo to w prawo co chwilę stając na głowie. Przyznam się, że z pozycji widza po pewnej chwili było to lekko nudne. Jednak wytrwaliśmy do końca dopingując, jednocześnie dając tysiące bzdurnych, nikomu nie potrzebnych rad.


Przyszedł jednak taki moment, w którym patrzę sobie a tu pod nogami przepływa mi piękna troć. Nie namyślając się długo wypiąłem podbierak z klipsa i nagarnąłem ją do niego. Po czym pytam Bania, gdzie Twoja bo ja już mam.


Oczywiście zażartowałem sobie. Radość jego nie miała granic. Troć miała około 91 cm. To było naprawdę coś. Po informacji, której udzielili nam w sklepie pomyślałem, ze rybki chyba czekały z braniami na nas. Zrobiliśmy parę fajnych fotek i trzeba było iść do domku. Wszyscy byli głodni i zmęczeni podróżą.
Wieczorem zaczęło wiać.


Urok Duńskich wysepek polega na tym, że dosłownie zawsze jest się gdzie przemieścić i stanąć na zawietrznej. A że wyspę znaliśmy już jako tako zaczęliśmy przemieszczać się po niej odkrywając przy okazji co raz to nowe wspaniałe miejscówki.


Rybki raczej nie brały. Coś tam wyciągnął Ziomek i to nawet nawet, jednak rybka Radka utkwiła wszystkim w pamięci. Tę wyprawę zawsze będę kojarzył jako wyprawę jednej ryby.
Chyba w czwartek pogodynka pokazała nam, że wiatr ma być nieco mniejszy w związku z czym zdecydowaliśmy się wypłynąć na dorsze.


Zapakowaliśmy graty i wio do portu. Tam szybka opłata za motorówkę, graty, paliwo i my na łajbę i już już witaliśmy się z gąską, gdy okazało się że wszystko dookoła spowiła mgła. Duńczycy i Niemcy wręcz zatrzymali nas dając znać, ze przy takiej pogodzie nie wolno wypływać. Musimy czekać, aż do momentu, gdy widoczność na wodzie będzie minimum na jedną milę. Chcieliśmy rezygnować, łaziliśmy do sklepu, oglądaliśmy przybijające wciąż nowe promy aż tu nagle, bagatela po czterech godzinach - na morzu można było dostrzec boję sygnalizującą jedną milę.


Wszyscy jak jeden wskoczyli do łódki i gazu na wodę. Plany były, oj były. Jednak po przepłynięciu na otwartą wodę okazało się że jest całkiem spora fala. Były dylematy co robić. Zdecydowaliśmy się w końcu pozostać niedaleko bazy z racji tego, że nikt nie pływał jeszcze po morzu i nie mamy doświadczenia na takiej fali.


Krążąc znaleźliśmy znany tzw. Rów w którym polecali nam łowić. Opadał w tym miejscu na około 30 m. Pozakładaliśmy przynęty i szok. Woda ma prąd. Uciąg taki, że nasze przynęty po opadnięciu na dno od razu zostały wyniesione daleko po za łódkę. Brania były a jakże. Ziomek po emocjonującym holu wyciągnął na pokład całkiem spory kamień. Ja zerwałem zestaw na jakimś zaczepie. I wszystko było by pięknie i ładnie, gdyby Banio znów nie wyjął rybki. Pierwszy dorszyk leżał już w skrzyni, potem drugi i trzeci iii na szczęście tylko tyle. Gdzie sprawiedliwość? Wszystkie rybki wyjął wiadomo kto.


Jeszcze parę napłynięć, nawet miałem jakieś pstryknięcie i przyszła godzina powrotu. Odstawiliśmy łódkę.
Wieczorkiem obserwowaliśmy z Waldkiem stado morświnów atakujących prawdopodobnie śledzie. Musiało być ich naprawdę sporo - wyskakiwały czasem całe nad wodę robiąc przy tym potężny, wylatujący wysoko gejzer wody. Wypiliśmy po łyku rudej z piersiówki po czym poszliśmy do domku na świeżego, pachnącego dorszyka prosto z patelni.


Piątek i sobota to leniwe łażenie z spinningami w ręku brzegiem morza. Obserwacja czasem małych trotek odprowadzających przynęty do brzegu. W sobotę posprzątaliśmy domek i udaliśmy się na ostatni spacer tego roku po malowniczych zatoczkach krystalicznie czystego morza, które w przenośni bardziej podobne jest do gigantycznego akwarium pełnego kamieni, roślin, żyjątek i czasem rybek, które potrafią naprawdę pływać wręcz pod nogami..


Wieczorem udaliśmy się do domu . jacyś nienasyceni, jednak na pewno naładowani pozytywną energią, która oby starczyła do następnego roku.

 

 

Tekst: The_Animal

Foto: The_Animal, Banio, Grubyzwierz, Ziomek

 

 

STRONA GŁÓWNA => RELACJE Z WYPRAW