Podczas jednej z kleniowych zasiadek zacząłem z Animalem i Ziomkiem wspominać wyprawę na Bornholm, na bałtyckie trocie. Bez wątpienia każdy z nas zostawił nad brzegiem Bałtyku cząstkę swojej wędkarskiej duszy. Obudziła się ona w nas kusząc i namawiając do kolejnej wyprawy. Postanowiliśmy nieco zagłębić się w temat wyprawy, jednak chyba do końca nie wierząc że uda nam się gdziekolwiek pojechać. Rozpatrywaliśmy kolejną wyprawę na Bornholm, jednak ceny promu wybiły nam to z głów. Zaczęliśmy bliżej przyglądać się duńskim wyspom, do których można dojechać samochodem. Kilka telefonów i... domek był już zarezerwowany. Celem naszej wyprawy była wyspa Langeland. Opłacało się szukać ciekawych ofert, gdzyż znaleźliśmy noclegi w bardzo atrakcyjnej cenie. Nasze marzenie zaczęło się spełniać, od wyjazdu dzieliły nas tylko dni...
W końcu nadszedł dzień wyprawy. Załatwienie ostatnich formalności i wyruszamy w podróż. Czwartym członkiem naszej "załogi" został Krzysiek - początkujący spinningista i zagorzały zwolennik dwóch kółek, chcący zwiedzić wyspę na rowerze. Wyruszamy w piątek w nocy, by już w sobotę rano być na miejscu. Przed nami blisko 1000 km trasy. Każdy z nas jest kierowcą, zmieniamy się co kilka godzin. Sprawnie i gładko mijamy kolejne kilometry. Około 8:00 wjeżdżamy na wyspę Langeland. Jesteśmy na miejscu. Po zameldowaniu się w biurze podróży jedziemy do naszej kwatery. Domek mamy do swojej dyspozycji od godzin popołudniowych, postanawiamy więc nieco pozwiedzać. Objeżdżamy kawałek wyspy typując ciekawe miejscówki. Odwiedzamy jeden z portów w których stacjonują jachty motorowe na widok których cieknie nam ślinka. W lokalnym sklepie wędkarskim zaciągamy języka pytając o ciekawe trociowe miejscówki. Na licznych łąkach spotykamy włochate krowy... Wszędzie widać bażanty, zające.. Jest pięknie. Po kilku godzinach tułaczki docieramy do Dagelokke szukając naszego domku. Po dłuższej chwili nerwówki z pomocą przychodzi nam para Niemców pokazując nam nasz domek. Uff...! Czas się rozpakować! Graty na podłogę, bo oto chwila pierwszego toastu. Whiskey jest nieco ciepła, ale co tam - "za trocie, żeby dobrze brały!". Z grubsza ogarniamy nasze tobołki, każdy rezerwuje sobie wyrko. Domek jest bardzo przytulny. Spory salon z plazmą i odtwarzaczem blue ray. Kuchnia bogato wyposażona. Sztućce, talerze, garnki.. Niczego nie brakuje.
OK! Wstępnie każdy z nas się rozpakował, można zatem szykować sprzęt. Ćwiczenia rzutem muchą na tarasie - możemy iść łowić! Mieszkamy 200 m od brzegu morza, także nad wodą jesteśmy bardzo szybko. Przebieramy się w spodniobuty, odszukujemy "lamparcie dno" i zaczynamy łowić.
Nie minęło 20 minut jak Animal ma branie. Nie wierzymy własnym oczom, jednak wygięty w parabolę kij pulsujący pod wpływem walki troci potwierdza tylko, to że ryba jest na kiju. Super! Wszyscy kibicujemy i cieszymy się z pierwszej ryby. Pierwsza troć wyprawy przypada Animalowi. Brawo! Chwilę później i ja mam prawie branie. Prawie, gdyż pod samymi nogami ryba zawróciła rezygnując z ataku. Są trocie, to jest najważniejsze. Warto było jechać te 1000 km.
Jak to mówią: "nie samymi rybami człowiek żyje". Postanowiłem więc poszukać czegoś do jedzenia. Ku skrzywieniu kolegów wydłubałem z wody kilka omułków (muli). Muszle otworzyłem nożykiem i zjadłem zawartość wypijając jednocześnie wodę. Mhmhm... Pychota! Wiedziałem już, że nie będę głodował :)
Do wieczora brań już nie ma. Zmęczeni podróżą i łowieniem wracamy do domku. Czas się wyspać przed kolejnym dniem połowów.
Wstajemy około 8:00. Jemy śniadanie, szykujemy sprzęt. Nad wodą jesteśmy ok. 10:00. Łowimy do wieczora. Krzysiek w tym czasie robi sobie wycieczkę rowerową wynajdując ciekawe miejsca na naszej wyspie.
Dzień mija nam szybko, jednak brania się nie doczekujemy. Wracamy do domu na kolację. Ryb nie ma, odgrzewamy więc to co mamy - gołąbki, pulpety, fasolkę. Wrzucam do gara również mule. W smaku są wyśmienite. Szkoda tylko, że "zapach" podzas ich gotowania jest tak intensywny, że aż chłopakom nosy wykręca :) Ok, Ok... od jutra jem mule na surowo bezpośrednio nad wodą :)
Kolejny dzień, kolejne nadzieje. Jednak wiatr się zmienia i musimy szukać nowych miejsc. Wieje z pólnocnego zachodu, czyli dość niefortunnie, gdzyż sporą falę mamy praktycznie wszędzie.
Wracając z południa wyspy zajeżdżamy do sklepu wędkarskiego. Oglądamy półki szukając tej jedynej "superprzynęty". Dowiadujemy się, że najbliższe dni nie będą obfitowały w trocie, to za sprawą zmiany pogody. Wracając do naszego domku obserwujemy ustawienie wiatraków. Dzięki temu wiemy, z jakiego kierunku wieje wiatr i gdzie warto iść na ryby.
Wieczorem wiatr zmienia swój kierunek na zachodni. Do obłowienia mamy poznane wcześniej miejscówki na wschodnim brzegu.
Podczas, gdy z Animalem i Ziomkiem wykonujemy kolejne setki rzutów, Krzysiek znajduje ciekawy kamień. Kamień z dziurką, przez który robi oryginalne zdjęcia.
Tymczasem ja zacinam rybę. Nogi drżą mi z podniecenia, jednak rybkę udaje mi się wyjąć. To moja pierwsza bałtycka troć w pełni złowiona i podebrana :) Chwilę później Ziomek wyciąga... dorsza. Rybka jest bardzo ładnie ubarwiona. Do nocy brań już nie mamy. Wracamy do naszej kwatery na kolację.
Kolejnego dnia wstaję z Ziomkiem bardzo wcześnie. Nad wodą jesteśmy około 5:30. Jednak brań nie mamy. Ryby na pewno są w łowisku, gdyż napotkany muszkarz wyciąga z wody dwie trotki. Dokładnie jednak ukrywa przed nami swoje muchy, nie wiemy dalej na co mamy łowić. Około 9:00 wracamy do domku. Postanawiam zdobyć nieco materiału do ukręcenia włochatej muchy. Chcę zdobyć nieco sierści rudego konia wypasającego się za ogrodzeniem. Zwierzę chyba poznało moje zamiary bo nie dało się pogłaskać. Za to ze smakiem zjadło całą przyniesioną przeze mnie trawę zachowując "bezpieczną odległość" od moich rąk.
Wieczorem ponownie meldujemy się nad wodą. Ziomek odnotowuje branie. Jednak zamiast troci przyciąga do brzegu... kraba ! I co całkiem fajnego.
Kolejne minuty mijają i nic się nie dzieje. Nagle... BUM! Mam branie. Ryba odjeżdża na kilka metrów, staje i zaczyna kręcić młynki. Po kilku chwilach udaje mi się ją podebrać. To piękna troć! Okrzyk radości wyrywa mi się z gardła.
Łowimy dalej. Po chwili Animal ma branie. Kolejna troć na brzegu. Dziś będzie obfita kolacja.
Tymczasem na brzegu pojawia się mała wydra ze świeżo upolowaną flądrą. Gdy tylko widzi moją troć rzuca flądrę i bierze w pyszczek trotkę. Wszystko było zabawne do momentu, kiedy nie wciągnęła troć do wody. Ledwo co ją dogoniłem ratując moją zdobycz. Odzyskać ją było dość trudno, bo nawet będąc w moim podbieraku wydra nie chciała wypuścić troci. Ostatecznie jednak się poddała i z wyraźnym niezadowoleniem wróciła do upolowanej wcześniej flądry.
Sprawiając ryby sprawdzam co mają w żołądkach. Znajduję w nich strawione resztki tobiasów i krewetek. To taka mała podpowiedź co do wyboru naszych przynęt.
Czas iść do domu. W brzuchach burczy a mamy do przyrządzenia dwie smakowite ryby.
Kolejny dzień należy do Ziomka. Koło południa ma dwie trocie na kiju, jednak obie mu spadają. Kombinujemy szukając przyczyny. Wieczorem Ziomek ma kolejne brania, na brzegu ląduje cztery trocie. Ja około 20:00 mam branie. Ryba wyciąga mi kilkanaście metrów plecionki, po czym zaczyna kręcić młynki. I tak kilka razy. Wiem, że to całkiem spora troć. Kiedy jest kilka metrów od mnie przewala swoje cielsko pod powierzchnią wody by ponownie zakręcić kilka młynków. Staram się podciągnąć ją do podbieraka, jednak wyskakująca z wody błystka jest sygnałem, że to koniec. Ryba się spina. Na pocieszenie pozostaje mi oglądanie spławiających się morświnów, które jakby w zwolnionym tempie przerzucały swoje cielska na powierzchni wody.
Tymczasem ciekawą rybę wyciągnął Krzysiek. Nie mamy pewności czy to kur głowacz, czy kur rogacz. Tak czy inaczej, rybka jest bardzo ciekawa z wyglądu.
Kolejnego dnia ponownie wstajemy z Ziomkiem wcześnie rano. Nie mamy jednak ani jednego brania. Wracamy do domku. Ziomek kombinuje jak zmienić przynęty by atakowały w nie trocie. W ruch idzie czarna farba w sprayu. Ostatnie szlifowanie kotwic, kręcenie nowych muszek do spirolino i muchówek i idziemy nad wodę. Ryby jednak nie chcą żerować, poza jedną, która atakuje błystkę Krzyśka. Po chwili holu podbieram Krzyśkowi piękną troć. Szybka analiza zdarzeń. Koleś w adidasach jest skuteczniejszy niż my - rasowi spinningiści w spodniobutach. Za karę Krzysiek idzie do domku po piwko i coś mocniejszego. Jak widać, w wędkarstwie poza sprzętem i umiejętnościami trzeba mieć jeszcze szczęście i odpowiednie, wyluzowane podejście. :)
Nadszedł ostatni dzień naszego pobytu. Krzysiek, Animal i Ziomek pojechali na zachodnią część wyspy. W pierwszym rzucie Animal zaciął troć. A to szczęściarz!
Tymczasem ja postanowiłem w tym dniu zapolować na flądry. Zabrałem nazbierane przez chłopaków robaki, ze spinningu zrobiłem gruntówkę. Sam zacząłem zbierać muszelki i kamyki. W pewnym momencie zauważyłem jak szczytówka mojej wędki zaczyna się przyginać. Zaciąłem - na haczyku zameldowała się mała flądra.
Wieczorem wspólnie udaliśmy się na miejscówkę koło naszej kwatery. Animal po raz drugi pokazał w tym dniu, że wie jak się łowi trocie stając się tym samym "sponsorem" wieczornej kolacji.
Filetowanie jak zwykle przypadło mi. Ziomek ryby doprawiał a Animal smażył. Krzysiek w tym czasie zapewniał nam rozrywkę serwując ciekawe filmy. Kolacja była wyśmienita, świeża morska troć o mięsie wręcz czerwonym, szybko znikała z talerzy.
Sobotni poranek. Nadszedł czas pakowania. Idzie nam to całkiem sprawnie, nie mamy już reklamówek z jedzeniem i piwem. Sprzątamy domek i oddajemy klucz. Po drodze robimy pamiątkową, pożegnalną fotkę.
Opuszczając Langeland zostawiamy nad brzegiem Bałtyku kolejną część naszej wędkarskiej duszy. Wiemy, że przygoda z morską trocią będzie trwała nadal... Grubyzwierz
Fotki: Krzysiek, Animal, Ziomek, Grubyzwierz
STRONA
GŁÓWNA => RELACJE
Z WYPRAW
|