Odra
- okolice Krosna Odrzańskiego
Październik,
obok września, to jeden z najlepszych miesięcy do zasiadki na sandacza.
Potwierdziły to wyniki z ostatnich dni. Przemo najpierw na wspólnym wyjeździe
Pogawędkowiczów z Zielonej Góry, Krosna
Odrzańskiego i Jeleniej Góry trzykrotnie miał przyjemność
powalczyć z sandaczami, kilka dni później złowił
sześciokilowca, którego zdjęcie prezentuję poniżej.
Logiczne było więc, że pierwszy weekend października spędzimy
nad Odrą. W ramach weekendowych łowów mieliśmy zamiar zaliczyć dwie zasiadki:
piątkowy wieczór i sobotni poranek. W ostatniej chwili okazało się, że w sobotę
dołączą do nas znajomi z "Pogawędek Wędkarskich".
Piątek był
wyjątkowo ciepły i słoneczny. Nad wodą zjawiliśmy się ok. 16:30. Przemo poszedł
w górę rzeki sprawdzić przydatność kilku główek do sandaczowej zasiadki a ja
zacząłem łowić żywczyki. Nie minęło 30 minut jak Przemo powrócił z rekonesansu.
Wiedziałem, że nie przyjdzie z pustymi łapami. Mógłbym się założyć o litra, że
przyniesie przynajmniej jednego sandacza. I się nie myliłem! Rybka jak na
Przema nie była za wielka, ale zawsze to wymiarowy sandacz. Było pewne –
żerują.
Zajęliśmy dwie
sąsiednie główki. Każdy z nas zarzucił zestawy i czekaliśmy na brania. Pierwszy
doczekał się Przemo. Udało mu się nakłonić do współpracy sandacza podobnych
rozmiarów do poprzedniego. U mnie niestety nadal była cisza. Około 19:30 Przemo
przyszedł na moją główkę. Po zarzuceniu zestawów wdał się ze mną w rozmowę na
temat przyszłych wypraw. Nagle zwrócił uwagę na moją wędkę. „Masz branie”-
odparł. Spojrzałem na wędkę – ta ani drgnie. Żyłka jak ją przysypałem piachem
tak nadal w nim tkwiła. Zero odjazdu, zero wysnuwania żyłki ze szpuli. Gdzie on
widzi to branie?! „Masz branie!” – powtórzył. W tym momencie wziął wędkę i
wybrał luz. Dał mi instrukcję jak „wyczuć branie sandacza”. Faktycznie!! Z
drugiej strony coś „telegrafowało”. Zaciąłem… „POOODBIEEEEERRAK!!!!” – chciałem
krzyknąć, ale się w ostatniej chwili powstrzymałem. Holowałem coś malutkiego.
Sandaczyk miał coś koło 30-stu kilku cm. Biorąc pod uwagę, że to właściwie moje
pierwsze sandaczowe łowy, dobrze, że w ogóle coś złowiłem… (ale się pocieszam,
haha!).
Przez następne kilkadziesiąt minut
żaden z nas nie miał kolejnych brań, pojechaliśmy więc do domu.
„Piiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii...!!!” –
dźwięk budzika wyrwał mnie ze snu. Wrzuciłem drzemkę bo coś się wstawać nie
chciało. Zresztą Przema też nie było jeszcze słychać, widocznie spał w
najlepsze. W końcu i on się obudził. Po wszamaniu na szybko pozostałości
kulinarnych z dnia poprzedniego spakowaliśmy sprzęt do auta i podjechaliśmy w
wyznaczone miejsce. Tam czekał już na nas kolega z PW - Adalin. Po chwili przyjechał
i drugi koleś - Animal. Przemo i ja robiliśmy za przewodników. Gdy dotarliśmy na łowisko było
wciąż ciemno. Przemo starał się złowić żywca a my rozeszliśmy się po główkach.
Pierwsze branie miał Adalin. Złowił miarowego sandacza, porównywalnego do tych
ziomkowych. Niedługo później również Animal wyjął sandacza, lecz była to sztuka
niewymiarowa. Przemo i ja mieliśmy dalej puste konto. Po kilkudziesięciu
minutach na główce Animala znowu zrobiło się zamieszanie. Tym razem sandacz był
wymiarowy.
Mijały kolejne minuty, a brań nie
było. Słońce zaczęło powoli przebijać się przez mgłę, stwarzając niepowtarzalny
klimat…
W miarę upływu minut dzień odkrywał
kolejne piękno natury. Na licznych pajęczynach osadzała się rosa tworząc
niesamowite kompozycje.
Czasem warto
choćby dla takich chwil wybrać się nad wodę. Tylko my i natura… BUM !! Z zadumy
wyrwał mnie bóbr, który spłoszył się na mój widok. Swoim ogromnym ogonem walnął
w powierzchnię wody rozbryzgując ją na boki…. Nie ma co! Trzeba zmienić główkę. W chwili,
gdy zwijałem zestawy słyszałem, że ktoś wyżej zanęca kulami zanętowymi. To
Animal sypnął grubo za leszczem. Jak się później okazało, nie miał za
dużo brań na feederka.
Przeniosłem się
trzy główki wyżej. Na sąsiedniej główce siedział „miejscowy”. Nęcił kulami za
leszczem, miał również zarzucony zestaw na sandacza. Jednak jedynym jego
zajęciem było przypalanie papierosów.
Zarzuciłem zestawy i zacząłem czekać na branie. W międzyczasie
zadzwoniłem do Przema o świeże info. Był bez brania. Próbował na wiele sposobów
jednak sandacze odmawiały współpracy. Animal i Adalin po porannych braniach
również nie odnotowali jakiejkolwiek aktywności mętnookich. Jednak się nie poddawaliśmy.
Plan był taki, aby łowić przynajmniej do południa.
Brak ruchu na wodzie spowodował, że zacząłem się z lekka nudzić.
Dodatkowo dopadło mnie burczenie brzuszne. Trzeba było coś zjeść! Na szczęście
w plecaku miałem zapas kiełbasek i chleb. Kiełbasa na surowo słabo smakuje,
postanowiłem więc rozpalić ognisko. Sprawa byłaby prosta gdybym miał dostęp do
drewna. Przebiegłem główkę wzdłuż i wszerz, pozbierałem patyczki i ułożyłem je
w stos na zużytym grillu. I tu pojawił się problem. Wszystko, co zebrałem było
wilgotne. Przeszukałem plecak i kieszenie w poszukiwaniu papieru. Lipa! Po ok.
1,5 godziny byłem tak zdesperowany, że chciałem spalić kartę wędkarską. Na
szczęście miałem stare pozwolenia na wody. Dzięki nim i wysuszonym w kieszeni
wiórom rozpaliłem ognisko! Drewna było mało, wziąłem więc kiełbaski „na dwa
kije” żeby szybko je usmażyć. Ahhh… co to było za jedzenie… Nie ma nic dla
wygłodniałego wędkarza jak kiełbasa z ogniska z przywędzonym chlebem. W
międzyczasie, gdy szamałem kiełbachę zadzwonił Przemo. Szukał kluczy do auta,
bo zamknąłem w nim jego śniadanko. Niestety.. klucze miałem przy sobie. A że
ani jemu ani mi nie chciało się dreptać prawie kilometr, to łowił na głodniaka.
Mijała minuta za minutą a brań nie było. Postanowiłem więc wrócić do
chłopaków. Wszyscy łowili na główce Adalina. Przemo miał skubnięcia na
spinning, ale nie udało mu się zaciąć ryby. Na koniec łowów Adalin i
Animal zapozowali do zdjęcia ze swoimi rybami.
Kolejna
wyprawa za mną, a ja wciąż bez wymiarowego sandacza... Mam nadzieję,
że to się zmieni w ciągu najbliższych dni...
STRONA
GŁÓWNA
=> RELACJE
Z WYPRAW
|